Wydaje mi się, że od baaardzo dawna nie przeczytałam żadnej książki do końca.
Ale dzisiaj skończyłam jedną i jak zawsze wyrażę swoją opinię na jej temat.
Trzeba przyznać od razu, że moja ocena może być dość nieobiektywna, ponieważ Carlos Ruiz Zafon jest jednym z moich ulubionych autorów i gdyby nie "Cień Wiatru", to za pewne go tej pory siedziałabym w młodzieżowych książkach, marząc o nastoletniej, zupełnie niedorosłej i cukierkowej miłości, moje marzenia byłyby płytkie, twierdzenia nieskładne, bez żadnej głębi.
Można powiedzieć, że między innymi dzięki Zafon'owi jestem kim jestem i myślę co myślę.
No, ale przechodząc do książki. Dzisiaj zajmiemy się "Światłami września".
Jest to opowieść o miłości, zaufaniu, rodzinnych więziach, tym co siedzi w każdym z nas i poświęceniu.
Niepełna, na skraju ubóstwa rodzina Sauvelle zyskuje szansę odzyskania spokoju i równowagi majątkowej na wybrzeżu Normandii. Simone, wdowa, matka Irene i Doriana, a także nowa głowa rodziny, otrzymuje propozycję pracy od fabrykanta zabawek. Cała rodzina zyskuje nadzieję na lepsze życie i pewne jutro. Jednak tajemnice fabrykanta, skrywane za murami jego posiadłości wprowadzą w życie Sauvelle'lów o wiele większe problemy niż brak pieniędzy.
I cóż mogę powiedzieć, książka jest fenomenalna, magnetyzująca, otoczona pięknymi opisami i ciekawą akcją. Czegóż chcieć więcej?
Do tego, miłość nie jest tam nachalna, nie ma opisów "mokrych" pocałunków, półgodzinnego smęcenia o spoglądaniu sobie w oczy, czy kilkustronicowej ody na cześć pięknej bohaterki. Jednak obecność tego uczucia jest namacalna, tak jak w normalnym życiu.
Można powiedzieć, że ta książka jest idealnym połączeniem akcji, piękna i minimalizmu (w niektórych momentach).
I choć nadal bardziej kocham "Cień wiatru" to uważam, że "Światła września" zasługują na polecenie.
Zmarzluch


















